czwartek, 27 lutego 2014

Jak walczę o cycki...?

   ... Z całych sił! Bo jeszcze trochę ich w sobie mam. 
Sytuacja laktacyjna, że się tak wyrażę, na dzień dzisiejszy wygląda tak, że Ignacy dziennie zjada ok. 400 ml, w porcjach po 50-80 ml. Około połowa spożywanego przez niego pokarmu pochodzi z moich piersi, uzyskana drogą odciągania przez laktator : / 
   Moje obcowanie ze sprzętem trwa ok. 10-15 minut, co 2-3 godziny, więc dziennie wychodzi min. 8 odciągnięć. Z każdego udaje mi się uzyskać 20-30 ml (raczej 20 ml). Początkowo korzystałam z laktatora Medeli Electrics Mini, jest poręczny, wygodny, ale dosyć głośny i przy takiej częstotliwości odciągania brakuje mi drugiego, żeby przyśpieszyć odciąganie. Dlatego wypożyczyłam na jakiś czas podwójny laktator Amedy, który choć skrócił mi czas odciągania o połowę i jest dużo bardziej cichy, to ściąga... mniej pokarmu!
   Codziennie przystawiam Ignasia kilka razy do piersi. Zdarzyło mu się, że załapał i ssał przez kilkanaście minut do pół godziny, ale to zaledwie miało miejsce dwa czy trzy razy. Więcej sukcesu nie powtórzył. Przystawianie trwa u nas do 30 minut, później go odkładam, zgodnie ze wskazówką żeby nie męczyć go tą piersią bo zacznie to traktować jako coś złego, co chce się z nim zrobić na siłę. Przystawiając Ignaśka pamiętam o zasadach właściwego dostawiania, tj. o pozycji (wybieram krzyżową), o tym żeby głęboko miał umieszczoną brodawkę w buzi, o kontrolowaniu oddechu i przełykaniu. Staram się nie spinać kiedy zaczynam z nim zabawę w karmienie, ale uwierzcie, że to bardzo ciężkie, kiedy dodatkowo nie odpuszcza zmęczenie i niewyspanie. 
   Dokarmiamy go mlekiem modyfikowanym NanPro1, co drugi dzień dostaje wzmacniacz pokarmu dla wcześniaków, chyba Nutrica. Używamy butelki ze smoczkiem "wspomagającym karmienie piersią" z pojedynczą dziurką Avent. 


   Wstępnie wyznaczyłam nam dedlajn do dnia planowanego porodu, czyli do 15.03. Jeżeli do tego czasu, kompletnie nic się nie zmieni, nie będzie żadnego postępu, odłożę broń którą jest tutaj laktator i zakończę tą nierówną walkę. Jeżeli zobaczę, że choć trochę widać poprawy, Mały zaczął ssać częściej niż raz na kilka dni i idzie w dobrą stronę, regularnego karmienia z piersi - będę walczyć dalej...

PS. Przepraszam, że ostatnio tak rzadko Was odwiedzam, ale same rozumiecie... mój dzień kręci się wokół przystawiania-odciągania-karmienia...

niedziela, 23 lutego 2014

Historia mojego porodu

   Minęły już trzy tygodnie od tego, wielkiego dla mnie, dnia więc pora napisać jak to wszystko przebiegało.
Jak wiecie, w piątek przed porodem wybrałam się na wizytę kontrolną do mojego lekarza prowadzącego. Pojawiłam się na niej ok. 10:00, zaczęliśmy rozmowę na tematy formalne, profesor powiedział, że teraz będą częstsze wizyty, stanowczo powinnam odpoczywać i zlecił badania. Na koniec, jak zawsze, poszliśmy na badanie ginekologiczne do zabiegowego. Śmichy - chichy, lekarz mnie bada i stwierdza, że jednak zmiana planów, szyjka podatna i skrócona. Podjął decyzję żeby jeszcze tego samego dnia położyć mnie w szpitalu na kilka dni w celu wprowadzenia leczenia i obserwacji. Dostałam kategoryczny zakaz poruszania się więcej niż jest to konieczne. Wróciłam jeszcze do domu, dopakowałam torbę do szpitala, zadzwoniłam do męża i na 15:00 wróciłam do szpitala. Do poniedziałkowego poranka nie działo się nic specjalnego, badania ginekologiczne, USG, morfologia, KTG, kroplówka z czymś co miało uspokoić macicę i dwie dawki sterydów dla Małego na płuca.



   Ponieważ nie szykowało się nic nagłego i dostałam potrzebne leki, spodziewałam się, że poniedziałek/wtorek dostanę wypis i resztę czasu do porodu spędzę leżąc plackiem w domowych pieleszach. Nic bardziej mylnego, jak się później okazało!
   Każdego poranka, dnia roboczego na oddziale są wykonywane rutynowe badania ginekologiczne, na które pacjentki są wzywane po śniadaniu. Wtedy też są podejmowane decyzje co do ewentualnych wypisów. Byłam kompletnie wyluzowana, myślałam o wypisie, przed zabiegowym siedziało kilkanaście pacjentek, wszystkie myślały o wypisach. Było wesoło bo każda miała nadzieję, że dowie się czegoś fajnego, rozmowy, żarciki i co kilka minut któraś wychodziła, a inna wchodziła do gabinetu. Przyszła pora i na mnie. Zadowolona, pewnie weszłam do środka, gdzie znajdowało się kilku lekarzy i studentów. Zostałam poproszona za parawan na badanie, pani doktor która je robiła na bieżąco zdawała relację z "mojego dołu" do siedzących po drugiej stronie parawanu lekarzy. 
   - Szyjka zgładzona, poród postępujący - powiedziała, na co zareagowałam lekkim zaskoczeniem, ale jakby w ogóle nie dało mi to do myślenia, co z tego wynika.
   - No to na blok. - spokojnie odpowiedział zastępca ordynatora, dr Jarczewski. 
   Na blok?! Jaki blok?! To wypisu nie będzie? To wracam do łóżka... jaki blok? Wydawało mi się, że się przesłyszałam. Szyjka zgładzona, poród rozpoczęty i na blok, to wszystko brzmiało dla mnie jakby mówili o innej pacjentce. Przecież ja jeszcze nie rodzę! Zostało mi jeszcze sześć tygodni!
   Nie zdążyłam ogarnąć wszystkiego myślami, już wyszłam z gabinetu, zamknęłam za sobą drzwi, dziewczyny na korytarzu patrzą na mnie z minami w stylu "i co?". A ja w ryk! Z płaczem tu nie ma żartów, oddział na którym "lezą zagrożone ciąże" a ja wychodzę z płaczem z badania. 
   - Co się stało? - zapytała koleżanka ze zdziwioną miną.
   - Będę rodzić... - wymamrotałam przez łzy.
   - No to ciesz się! Ale fajnie... - powiedziała inna.
   - Ale ja się boję...
   - A który to tydzień?
   - Trzydziesty czwarty...
   - Eee, ja pierwsze urodziłam w 34. i jest zdrowe jak ryba... 
Z miną jak skazaniec i krokiem jak na ścięcie szłam w stronę swojej sali. Za chwilę miała przyjść po mnie położna. Faktycznie, ledwo doszłam do łóżka, ona już stała w drzwiach. Kazała mi zabrać dowód, wzięłam też telefon, a ona zabrała moje łóżko.
   Około 9:40 znalazłam się na bloku porodowym, zostałam podłączona do KTG, przyszedł mój prowadzący. Regularnie badano mi rozwarcie. Napisałam do męża smsa "jestem na porodówce", za pół godziny był przy mnie, później dojechała moja mama. Do czternastej sytuacja rozwijała się powoli, dostałam chyba jakieś leki, rozwarcie dosyć powoli postępowało, pamiętam że przy ostatnim badaniu było na 4 palce, chyba... Skurcze też były trochę marne, dopiero po nieprzyjemnym "zabiegu higienicznym" nabrały mocy, choć spodziewałam się czegoś mocniejszego. Prowadzącego trochę niepokoiło wolne tempo akcji, ale nie dostałam niczego na przyśpieszenie. Mijało już prawie pięć godzin od mojego pojawienia się na porodówce. W którejś chwili Ignasiowi zaczęło spadać tętno, na 100, 80, 60... Na chwilę się podniosło, w tym czasie przybiegł mój prowadzący i zastępca ordynatora. Zastępca ucisnął mój brzuch w kilku miejscach bacznie przyglądając się reakcji tętna Małego. W jednej chwili spadło do zera. 
   - Robimy cięcie - padło z ust któregoś  z lekarzy - nie ma co dalej czekać, pępowina gdzieś się owinęła.
Od tego momentu wszystko działo się tak błyskawicznie. Natychmiast położna podała mi jakiś strasznie słony lek do wypicia i zabrała się za najgorszą część mojego porodu, o której myśl wywołuje u mnie ciarki na plecach - zakładanie cewnika do pęcherza... Mój mąż, który już wtedy był na korytarzu (zgodnie z ustaleniami, że przy samym porodzie go nie będzie), myślał, że zaczęłam przeć słysząc jak krzyczałam z bólu. Od razu po tym, przeszłam boso do sali obok, operacyjnej. Usiadłam na stole, dostałam znieczulenie zewnętrzoponowe, którego też się trochę bałam, ale w tym całym zamieszaniu z zaskoczeniem nie rejestrowałam więcej bólu. Szybko poczułam jak całe ciało od tali w dół jest odrętwiałe. 
   Sama operacja była dosyć.... dziwna. Wszystko odczuwałam na lekkim, ogłuszającym haju, widziałam głowę mojego profesora zza parawanu, dookoła chodzili ludzie który sprawiali wrażenie zupełnie wyluzowanych. Ręce miałam rozłożona na boki, w samolot, do prawej miałam podłączony aparat do pomiaru ciśnienia który automatycznie uruchamiał się co kilka chwil. W lewej dłoni miałam zamocowany wenflon z kroplówką. Jakaś pani trzymała mnie za rękę i mówiła że wszystko jest dobrze, anestezjolog opowiadał mi żarty, przede mną leciały "szczypce!", "proszę odsunąć", "wyjmujemy!" itd. Po 10 min od tego jak weszłam na salę operacyjną usłyszałam krzyk Ignasia. Nie widziałam go, od razu zabrali do badań do sali obok, gdzie był mąż i moja mama. Po chwili jakaś pani przyniosła mi go pokazać, był owinięty w taki niebieski kokonik. Przyłożyła mi go do twarzy na kilka chwil. Przywitałam się z nim i zabrano go do inkubatora.
   Nie mam do nikogo pretensji że nie mogłam go od razu zobaczyć czy trzymać przez te ustawowe 2 godziny. Wiedziałam że tak musi być, chciałam tylko wiedzieć że jest zdrowy. Cieszyło mnie, że mąż go widział zaraz po narodzinach i był z nim w tych pierwszych chwilach, widział jak go badano. Podobno personel sam go zachęcał, żeby podszedł bliżej.
   Od chwili w której wyjęto ze mnie Ignasia, zaczęło mi się trochę dłużyć na tym stole. Obracałam głową na lewo i prawo, w końcu akcja zakończona, przeniesiono mnie na moje dotychczasowe szpitalne łóżko, do ręki dostałam butlę od kroplówki i wyjechałam na korytarz. Za drzwiami czekali na mnie mama i mąż, który właśnie wyszli od Ignasia. Wróciłam na swoją salę, było ok. 15:00. Do wieczora odwiedziło mnie pół mojej rodziny, byłam całkiem świadoma a z powodu ekscytacji nie mogłam spać, w zasadzie, do samego rana. Kiedy to wreszcie wróciło do mnie czucie w dolnej partii cała. Przez całą noc dostawałam jakieś kroplówki, leki dożylnie. Rano przyszły panie położne umyć mnie i doprowadzić trochę do ładu.
   Dużo czasu zajęło mi dojście do siebie po tym zaskakującym rozwiązaniu. Nie mogłam uwierzyć, że to już. Uczucie potęgowało rozdzielenie mnie z Ignasiem, którego zobaczyłam chyba dopiero we wtorek po południu, kiedy mąż wsadził mnie na wózek i pojechaliśmy na oddział noworodkowy. Przez to wszystko kompletnie zapomniałam o laktacji i karmieniu. Położne mówiły, że Mały nie chce ssać, że jeszcze dostaje jedzenie sondą, co wpływało na moje zapomnienie o laktacji. Dopiero w trzeciej czy czwartej dobie po porodzie, ogarnęłam się w tym temacie i mąż przywiózł mi wypożyczony laktator żeby szybko pobudzić mleczarnię.
   Taka to była moja przygoda porodowa;) Miało być inaczej, chciałam rodzić siłami natury, mieć malca przy sobie, cieszyć się karmieniem od pierwszego dnia. Było trochę strachu, trochę zmartwień ale tak bardzo cieszę się, że jesteśmy cali i zdrowi. Nasza wspólna przygoda, choć rozpoczęta przed czasem, jest naszą najlepsza przygodą jaka mogła się wydarzyć;)

środa, 19 lutego 2014

Trudna sprawa laktacji

   Naiwnie wyobrażałam sobie, że moja przygoda z laktacją będzie łatwa i przyjemna, mleko będzie mi ściekać po kolanach, a dziecko będzie ssało co najmniej rok. Cóż za wyidealizowana wizja! Dlaczego nie przyszło mi do głowy, że to nie taka prosta sprawa skoro tak wiele osób ma z tym problem?

   Zacznę od tego, że Ignaś z powodu CC nie został od razu przystawiony do piersi. Ba! Dostawiłam go dopiero w trzeciej dobie (powodem był jego słaby stan i inkubator). Mniej więcej dopiero wtedy, ogarnęłam się, że pora najwyższa zająć się tą laktacją i szybko wypożyczyliśmy laktator żeby ją pobudzić. Po kilku dniach mieliśmy swój (Medela Mini) i Ignaś zaczął jeść moje mleko z butelki. W międzyczasie, tak do 3/4 doby dostawał pokarm tylko sondą, padła wtedy opinia że Mały nie ma wykształconego odruchu ssania, przez co przedłuży się jego pobyt w szpitalu. Kolejne dni przynosiły próby karmienia go butelką, w 3 i 4 dobie przystawiłam go do piersi, nawet sensownie ciągnął. Piątego dnia położna powiedziała, żeby na razie odpuściła piersi bo on się nie najada, więc będą go dokarmiać sondą, i tym sposobem przedłuży się jego pobyt. Mieliśmy postawić na szybką naukę jedzenia z butelki, żebyśmy mogli wrócić do domu. Minęły kolejne 3-4 dni, podczas rozmowy z jego lekarką prowadzącą, bardzo miłą dr Sobolewską z CZMP, pani doktor była bardzo zaskoczona, że ktoś mi polecił takie zachowanie i żeby koniecznie wracać do prób z piersią. Miało to być bardziej terapeutyczne, dla mnie i dla Ignasia, a podstawą karmienia dalej była butelka. 
   Niestety, tym razem już nie szło tak łatwo jak w 3 dobie:/ Ignaś, chyba, przyzwyczajony już nieco do smoczka nie miał najmniejszej ochoty bawić się z cyckiem. Podczas tego ponownego przystawiania, któregoś razu trafiłam na jakąś narwaną położną, która zrobiła mi awanturę, pytają co ja wyprawiam i czy chcę dziecko zagłodzić. Więc znowu Ignacy miał przerwę w dostawie i samą butelkę. 
   Od powrotu do domu codziennie kangurujemy i próbuję go przystawiać. Tak jak pisałam, zaczął pić z tego trudniejszego smoczka, ale cyc dalej nie cieszy się powodzeniem...
Całe dnie wiszę na laktatorze, piersi mi mało nie odpadną. Karmię laktator i dziecko, przy tym pierwszym spędzam ok 3-4 godzin dziennie (przy dziecku nie liczę)! Najgorsze są noce...
   Zastanawiam się czy nie używać kapturków laktacyjnych, nawet mam komplet Canpolu. Ale jak je założyłam okazało się, że moje brodawki są zbyt płaskie, wchodzą na 1/3 głębokości... :(
   Dopadł mnie kryzys i nie wiem ile jeszcze tak wytrzymam. Mamy plan działania od doradczyni lakatacyjnej, ale ja nie widzę chwilowo żadnych zmian, oprócz zmiany smoczka. Wiem, że takie przestawianie ze smoczka na pierś może trwać miesiąc, dwa, cztery albo wcale się nie udać. Jutro zamierzam skontaktować się z doradczynią, potrzeba mi jej wsparcia.
   Już sama nie wiem, co robić. To znaczy wiem co mi radzi pani, ale kiedy nie widać progresu... same wiecie. Chwilowo daję sobie czas do daty planowanego porodu, czyli jeszcze miesiąc. Jeżeli przez ten czas nie zmieni się kompletnie nic w tej kwestii, obawiam się, że nie będę miała sił na dalszą walkę... :(
   Dziękuję za Wasze miłe słowa i wsparcie, to bardzo pokrzepiające. Czytam na blogach o podobnych historiach, ale tak wiele kończy się fiaskiem... :(

wtorek, 18 lutego 2014

Mamy go!

   Matko! Nawet się nie pochwaliłam, że już go mamy...! Ignaś jest z nami od czwartku, został wypisany w 11 dobie życia. Na wypisie cała, długa instrukcja i zalecenie. Umówione wizyty na kolejne badania, przepisane leki. Mały dostaje wzmacniacz pokarmu co 48 godzin, ze względu na anemię bierze żelazo, oprócz tego przyjmuje witaminy K+D.
   Mamy za sobą pierwszą wizytę położnej środowiskowej. Dowiedziałam się jeszcze rzeczy o których nie powiedziano mi w szpitalu, np. jak przemywać oczy i czym, co z oczyszczaniem noska, kiedy werandować, kiedy pierwsze wizyty gości, co ze szczepieniami. Niby uczyłam się tych wszystkich rzeczy w czasie ciąży, ale teraz, ze względu na wcześniactwo Ignaśka, wszystko sprawdzam jeszcze raz. 
   Niestety, przyplątały się kolki, albo przynajmniej jakieś problemy żołądkowe. Ignacy budzi się nad ranem w kiepskim humorze, zaczyna się prężyć, wyginać i stękać. Żeby opanować sytuację nosimy go w pionowej pozycji, poklepując po pleckach, robimy masaż brzuszka, ewentualnie ciepłe okłady. Zwykle po ok. 30 minutach przechodzi.
   Kolejny njus jest taki, że Maluchowi odpadł pępuszek! ;)


   Dla nas nastąpiła zdecydowana rewolucja, dzień miesza się z nocą, jest tyle nowych rzeczy a przy tym tyle radości:) Całe szczęście Ignaś zaczął więcej jeść i nie mamy już problemów żeby zjadł całą zawartość butelki z określoną dawką. Od dzisiaj wprowadzamy też trudniejszy smoczek (butelka Aventu), żegnając wersję ultra łatwą dla wcześniaków. Rano poszło super, oby tak zostało;)

sobota, 15 lutego 2014

Blog ma rok! CANDY!

Taki post miałam zaplanowany na ostatni czas, ale pozmieniało się, pojawiły ważniejsze tematy, więc z opóźnieniem zapraszam na post...   

Kiedy to minęło? ;) Tyle się działo przez ten rok, od planowania do działania!

   Z okazji tej rocznicy przygotowałam dla czytelników Candy! ;) A co! Zastanawiałam się nad nagrodą, co chciałabym Wam dać... Czy coś dla dzieci, czy coś dla Was, czy coś dla ciężarówek... I w końcu pomyślałam, że dam coś od siebie... ale w sensie, przez mnie zrobione;) Ponieważ moją ogromną pasją, której również poświęcam blog (i to o 3 lata starszy) jest scrapbooking postanowiłam wygranej osobie przekazać bon na kartkę mojej roboty! Na dowolną okazję, niech sobie Zwycięzca sam wybierze prezent;)


   Zasady są proste i tak jak zawsze przy Candy:)
Wystarczy umieścić informację o zabawie na swoim blogu oraz zostawić swoje zgłoszenie pod postem przez InLinkz. Nie trzeba być obserwatorem, i tak się bardzo cieszę, że mnie odwiedzacie:)
   Termin głoszeń - 15.marzec, data terminu porodu;) Losowanie i wyniki w ciągu kilku dni:)


Zapraszam!

poniedziałek, 10 lutego 2014

Pierwszy tydzień życia

   "Mieszanka emocji"! Pod takim hasłem minął nam ostatni tydzień. Powolutku dociera do nas że zostaliśmy rodzicami. Szok minął po kilku dniach, kiedy został wyjęty z inkubatora kończąc okres obcowania ze sobą przez szybkę, mogliśmy go wziąć na ręce, pierwszy raz przewinąć, nakarmić. Taka sytuacja jest naprawdę trudna. Dodatkowo jego sytuacja jest ciągle niepewna, raz słyszymy, że wyjdzie w ciągu 2-3 dni, żeby za kilka godzin pani doktor powiedziała nam "tydzień albo i dłużej".
   Z jednej strony wielkie obawy, co to będzie, co z jego rozwojem, kiedy wypiszą go ze szpitala, z drugiej wielkie szczęście którego nie da się opisać! ;)


   Ignaś, pierwszą dobę spędził w inkubatorze na oddziale noworodkowym ze względu na jego wcześniactwo. W drugiej, sprawa się skomplikowała, i trafił na oddział neonatologiczny gdzie dostawał leki wspomagające płuca. Od trzecie doby wrócił na oddział noworodkowy ale do sali w której leżą wcześniaki. Wyniki badań ma idealne, żółtaczka go ominęła, jedyny problem jest z karmieniem. I właśnie tylko dlatego moje Maleństwo nie może jeszcze wrócić z nami do domu...
   Podobno bardzo częstym problemem wcześniaków jest zaburzony odruch ssania, z którym boryka się Ignacy. Z dnia na dzień jest coraz lepiej, ale warunkiem do wypuszczenia jest przyjmowanie pokarmu z piersi lub butelki. Niestety,  jeżeli Ignaś nie wypija mleka w preferowanym przez pielęgniarki czasie, dostaje jeść przez sondę:/ Kiedy przychodzimy i karmie go butelką lub piersią, rytuał zajmuje ok. 1,5 godziny. W tym czasie wypija przepisane przez lekarkę 40 ml. Pielęgniarki nie mają tyle czasu i cierpliwości, dlatego końca jego pobytu w szpitalu nie widać... :-/ Jedyne co możemy robić to jeździć do niego i ćwiczyć. 
   Zbawiennym narzędziem w tej sytuacji okazał się laktator! Ale o tym w osobnym poście.
   Z niecierpliwością czekamy na Wielki Dzień Powrotu. Mam Wam jeszcze tyle do napisania, chwilowo wszystko mi się kłębi w głowie, ale pozbieram myśli i nadrobię!
   Dziękuję Wam Kochane ogromnie za wsparcie i miłe słowa! Mam nadzieję, że szybko u mnie się wszystko poukłada i będę mogła i ja Was odwiedzić! :)

czwartek, 6 lutego 2014

Urodzony!

Szok! 
Radość! 
Strach! 
3.02.2014, w poniedziałek powiłam syna! Poród przez CC, 10 punktów, 49 cm i 2,25 kg! ;) 


Wkrótce szczegóły;)