- Dam mu ciasteczko, co?
- Nie, dziękujemy, Ignaś nie jada słodyczy.
- Ale dlaczego? - Szeroko otwarte oczy i zaniepokojona mina. - Czy coś mu dolega?
Zwykle w tym miejscu zacinam się, bo wiem do czego zmierza ta rozmowa. Wiem, niestety, z doświadczenia. Są dwie opcje. Tłumaczę jak bardzo niepotrzebny do szczęścia jest nadmiar cukru i jak bardzo przy tym szkodliwy jest dla zdrowia, w odpowiedzi napotykam... wersja pierwsza, niezrozumienie z buntem.
- Ale dlaczego? Moje dziecko je cztery pączki dziennie i pije oranżadę do obiadu i co, chyba nie powiesz mi, że ma problemy ze zdrowiem?!
Na takie argumenty zwykle nie mam cierpliwości odpowiadać. Kijem Wisły nie zawrócę, a już i tak zbyt wiele czasu straciłam na przekonywanie w takich sytuacjach.
Wersja druga, jest dłuższa i mylnie dająca mi nadzieję, że uda mi się kogoś sprowadzić na lepszą drogę żywieniową.
- Kurcze, niemożliwe... Patrz, a kto by pomyślał, że to takie niezdrowe... A powiedz, to czym ty to zastępujesz? - I ta rozmowa może trwać godzinami. Opowiadam, opowiadam a i tak widzę późniejsze marne efekty.
Ale! Ale na samej rozmowie się czasami nie kończy...
Jest jeszcze opcja ja wiem lepiej. To zwykle spotykana pośród babć i cioć. Niestety, często też dotyka kwestii wegetarianizmu u dzieci. Lepiej Wiedzący uważają, że z jakiś przyczyn mają prawo do decydowania za nas (rodziców) w sprawach dotyczących naszych dzieci. Świadczy o tym fakt, że np. sami kiedy wychowywali małe dzieci i są rodzicami, ale czasami wystarczy, że mieli młodsze rodzeństwo, pracują z dziećmi a w ekstremalnych przypadkach ich znajomi mają dzieci. Najmniej pożądana odmiana to taka kiedy ten ktoś litościwym spojrzeniem daje znać, że jak tylko znikniesz z pola widzenia, zrobi z dzieckiem co będzie mu się podobać.
- Matki nie ma, chodź, pokażę ci jak smakują landrynki!
Przy odrobinie szczęścia, trafimy na rodzice nie pozwolili. Kiedy tylko dziecko rzuci spojrzenie w kierunku tacy z ociekającymi lukrem i barwnikami słodkościami, usłyszy (w.w.) tekst o marności rodziców. Dla mnie to mimo wszystko lepsze, niż okazjonalne obżarstwo wbrew mojej woli. Uważam, za rewelacyjne jeżeli niania dla naszego dziecka wyznaję tę zasadę. Nie próbuje mnie przekonać ani dokarmiać cukrem małego człowieka. Rodzic tak zdecydował i tak będzie. Zostawiam na stole ciasteczka orkiszowe bez cukru, garść bakalii, świeże jabłko i sprawa załatwiona. Coś wybiorą!
Skoro już tak idę w tę optymistyczną stronę, to muszę wspomnieć, że są też zwolennicy moich teorii, z którymi przybijam piątki;-) Zdrowe odżywianie, nie jest już wiedzą zarezerwowaną dla sekciarzy, zielarzy i hipsterów. To coś co jest na wyciągnięcie ręki, coś co znajdziesz w gazetach, internecie, na warsztatach dla dzieci, o książkach nie wspomnę. I bardzo dobrze!
Wracając do pytania z początku posta.
Nie, jest zdrowy i właśnie dlatego bo nie je słodyczy. Ignaś je cukier... w owocach, warzywach, naturalnych sokach. Wiem, że nie obronię go przed jedzeniem słodkości, ale mnie wystarczy, że dam mu szansę na pokochanie smaku naturalnego cukru a chwile łakomstwa przesunę tak długa jak się da!
Czy jem słodycze? Chcę dawać mu przykład, ale to dla siebie odżywiam się najlepiej jak umiem. Jednak jem ciasta mojego wypieku zawierające dosładzacze, słodzę kawę (to jedyny napój który słodzę, ale samą kawę pijam okazjonalnie), jem owoce, bakalie, pije soki. Od święta zdarza mi się coś z czarnej listy. Pewnie jest kilka produktów słodkich których za nic bym nie dała teraz Ignaśkowi, ale nie czuję się z tego powodu winna i niekonsekwentna, bo alkohol też piję i też bym mu za nic nie dała.
Przyjdzie pora, że nie będę mu zabraniała jedzenia białego cukru, ale nie mam zamiaru przyłożyć do tego ręki.
